niedziela, 13 maja 2012

Muzyka rur i kapanie do kieliszka


Najdziwniejsze rzeczy potrafią się ludkom przyśnić. Albo odwrotnie, to ludki śnią o zdarzeniach i przedmiotach, o których w realnym świecie nie śmieliby nawet pomarzyć. W zasadzie nie jest to istotne, czy to my wybieramy sny czy one nas, ważne, że coś tak nierzeczywistego, czasem na granicy absurdu, a czasem genialności zdarza się w naszym życiu. Szkoda, że dzieje się to akurat w momencie, kiedy oko mamy zamknięte, a świadomość dryfuje nad nami jak kolorowy balonik na cieniutkiej wstążeczce.

Myślę sobie, że to nawet i lepiej. Im bardziej nasz sen jest nieprawdopodobny, tym, być może, bardziej nieprawdopodobne i barwne mogą być nasze pomysły i kreatywne rozwiązania w świecie rzeczywistym. Jeśli ktoś mi nie wierzy, to przypominam, że całkiem niedawno pukano w czółka wszystkim tym, którzy marzyli o locie w kosmos, swobodnym porozumiewaniu się nawet miedzy kontynentami bez wychodzenia z domu, o uwiecznianiu chwili za pomocą maszyny, kwitując takie pomysły jednym zdaniem: chyba ci się przyśniło! A i owszem! Przyśniło się! Teraz już nikt nie wyobraża sobie życia bez telefonu, który dodatkowo ma wbudowany aparat i kamerkę.

Zapewne śnią mi się przeróżne cuda, niestety rzadko o nich pamiętam, albo są to niewielkie strzępki wielkiej kolorowej wizji, która wraz z otwarciem powieki uderza w murek mojej racjonalności i pac-pac pęka jak mydlana banieczka. Bardzo lubię sobotnie i niedzielne poranki, kiedy leniwie można pokontemplować nad jajecznicą i kawą i poopowiadać sobie sny, albo przynajmniej to, co udało się z nich zapamiętać. Mam niewątpliwe szczęście, bo mój współtowarzysz weekendowych śniadanek należy do tych ludków, którym wyobraźnia wprost szaleje i pozwala galopować przez noc na rączym ślimaku po najbardziej zarośniętych paradoksem i niezwykłością polankach. Lot wanną ponad miastem też był wizją spektakularną, przy której wszelkie pomidory, szczypiorki i serki kilkakrotnie spadały mi z ze śniadaniowej kanapeczki.

Ale ja też miałam sen. Troszkę był on inspirowany historią na faktach autentycznych, a także muzyką, której nikt poza 2 ludkami na świecie nie słyszał. Nocna wizja koncertu, gdzie dźwięki płyną z rurek, wykonawcy są niemal niewidoczni, a wszędzie panuje mrok o przedziwnym, błyszczącym, laserowym błysku. Ech. Wydaje mi się to niesamowite tym bardziej, że z dnia na dzień pamiętam coraz mniej. Wyobraźcie sobie wielka scenę, która jak wyspa wyrasta sobie na morzu miejsc dla publiczności. Wokół sceny ustawione są wiaderka różnej wielkości, a do każdego z nich dopięte są mikrofony o naprawdę kosmicznych czasem kształtach. Nad każdym wiaderkiem wisi rura albo kilkanaście rureczek o różnej średnicy przepływu.

Na scenie ustawiony jest też fortepian wyglądający jak niekończący się blat z klawiszami, przy którym ustawione jest krzesełko na kółeczkach. To dzięki niemu swobodnie mogę jeździć i przemykać paluszkami po najbardziej nawet oddalonych klawiszach. Na scenie jest jeszcze ściana elektronicznych pudeł z odblaskowymi, pulsującymi kabelkami i pokrętłami. Od czasu do czasu coś w tej gęstwinie mignie, zaświeci się – to mój śniadaniowy opowiadacz panuje nad ta górą sprzętu i jest tak naprawdę głównodowodzącym całego koncertu. A nie to nie do końca jest prawda. Pojawia się tez enigmatyczny konferansjer, który każdy utwór stara się zaanonsować odpowiednio. Niestety składnia, jaką ów pan operuje jest chyba z innej galaktyki i oprócz kosmitów mogą ją zrozumieć ewentualnie delfiny i nietoperze. Po kilku utworach nie budzi on ani swoją dziwną fizjonomią ani sposobem wysławiania zdziwienia wśród publiczności. 

Najważniejsza jest jednak muzyka, która wydobywa się właśnie z rurek przy towarzyszącym akompaniamencie najdłuższego fortepianu na świecie i miliona elektronicznych pudełek. Głównym instrumentem są na początku kropelki wody kapiące z rurek do wiaderek. Krople, kropelki, a czasem wodospady wody spadające z hukiem do wiaderek. Plum, plum, plum, chlast, plusk kap, kap, kap plum, cyt, cyt, chlup. Czasem oprócz wody do wiaderek zaczynają z rurek kapać małe igiełki, kulki, gwoździe i śrubki. Efekt plumkania jest zwielokrotniony, czasami woda z wiaderek zalewa mikrofony i zaczyna się prawdziwy spektakl iskier i pirotechnicznych efektów.

Można powiedzieć, że wszystko płynie do momentu, kiedy z wiaderek zaczyna już wypływać woda. Mimo zapamiętałego uderzania w klawisze fortepianowe zauważam to i po prostu kończę grać. Wstaję od fortepianu i znikam. To samo robi mój kolega z zespołu. Gasi ostatnie iskrzące pudełko i ucieka. Z rur przestaje kapać woda, a publiczność się rozchodzi. Nie ma bisów, wszystko jasne. Koniec;).

Absynt - czyli zielona wróżka, a w zasadzie już jej nie ma.



A po piołunówce nie śni się o parówce;)
Zastanawiałam się jaki przepis dołączyć do takiej historii. Żadne ciastka i inne chrupacze tu nie pasują. Najbardziej na miejscu są jednak różnego rodzaju trunki wyskokowe, po których po pierwsze dobrze się zasypia, a po drugie całkiem fajne rzeczy mogą nam się przyśnić;)

Wermucik z limonką pijemy wtedy, gdy świeci słonko

Na ciepłą wiosnę i gorące lato zdecydowanie polecam coś lekkiego, przyjemnego i orzeźwiającego jak górski potoczek. Do takiego drinka konieczna jest:

Limonka
Cytryna
Pomarańcza
Grapefruit
Wermut/martini
Woda gazowana
Lód
Wysoka szklanka albo kieliszek do czerwonego wina

Owoce kroimy w plastry i nieco rozgniatamy. Dodajemy do połowy objętości szklanki wermut, dodajemy ok. 50-100 ml wody i wrzucamy na końcu lód. Mieszamy i jest fajnie ;)

Jak się pałer wyczerpuje, to się słabo pedałuje!




To będzie tekścik dla wszystkich tych, którzy tak jak ja, nagle się obudzili i zachłysnąwszy się wiosennym powietrzem, nie zważając na panujące warunki pogodowe, postanowili odkurzyć rower i, że tak powiem – puścić maszynę w ruch.
Otwieram oko w sobotę. Patrzę - słońce. Myślę - cudownie. Analizuję - e nie, nad czym się tu zastanawiać? Planuję? Co? Po prostu wyciągnę rower z czeluści piwnicznych, wsiądę i fruuu jadę! Wiatr mi włosy na każdą stronę wywija, słońce mnie oślepia( choć nie! Mam nowe sanglasy HA!). Nogawka, choć bardzo chce to jednak się nie wplątuje w mechanizmy pedałowo-napędnicze. Dzwonek dzwoni dzyń-dzyń. Hura jest suuuuper. A i zapomniałam dodać, że w tym całym idyllicznym wyobrażeniu z godziny 9 rano było idealnie ciepło i bezwietrznie. Choć nie - wiatr wiał, ale tylko w plecy zwiększając przez to moja rowerową prędkość i aksamitną płynność pokonywania asfaltowej nawierzchni.

Napakowana po brzegi radością 5 latka otworzyłam piwniczne wrota i hmmm, gdzie jest rower? Czy ktoś wie? Widzę wiertarkę, bardzo elegancko poskładane w wielkim worze  zimowe odzienia(zupełnie przecież już bezużyteczne, przynajmniej przez 6 następnych miesięcy). Jest też telewizor( po 10 letniej przerwie, w czerwcu 2011 włączyłam telewizję z 120 kanałami i przez 10 minut skakałam po programach, następnie zrobiłam power off i tak już zostało). Są też walizki( te się przydadzą niedługo). O i jest! Kawałek różowej ramy wygląda właśnie jak mój rower! Tylko jak go wyciągnąć spod choinki…W takich sytuacjach przydałby się mężczyzna. Ale, że akurat go nie było więc sama przerzuciłam to drzewo o plastikowym igliwiu i wydobyłam  różową maszynę. Po wstępnych oględzinach, które trwały 5 sekund i polegały na stwierdzeniu, że są 2 koła, kierownica, pedały - zapadła decyzja: jadę! Trochę zaniepokoił mnie  niski poziom powietrza w oponkach, ale wizja szukania w piwnicy pompki automatycznie sprowadziła mnie na właściwe tory myślenia. Nie można zrobić sobie w kole ciśnienia 8 atmosfer, bo amortyzacja jest wtedy baaardzo słaba i każdy kamyk jest odczuwalny wiadomo na czym.  Z takim nastawieniem wskoczyłam z lekkością chyżej sarenki na wehikul i pruję do babci oddalonej ode mnie mniej więcej 15 kilometrów. Jest fajnie  łiiiiiiii.  Po 15 minutach swawolenia po asfalcie zaczym odczuwać pierwsze ataki zmęczenia, wiatr z siłą tornada wieje mi w oczy i naprawdę robi się kiepsko, no ale się przecież nie wycofam. Słowo dane babci, co czeka i tęskni jest święte i choćbym miała mieć język na  plecach i martwicę w łydkach to dojadę. Nie jestem cieniasem, nie mam 100 lat  i pamiętam, że jeszcze pół roku temu kondycha u mnie jak dzwon była!

Jak ci pary w nodze brakuje, to cię muza uratuje! Zupełnie nie przypadkiem miałam ze sobą magiczne urządzonko zwane mptrzykiem, a w nim, już całkiem przypadkiem wgraną nową płytę Sofy o wielce mobilizującym tytule Hardkor i Disko. Wcześniej miałam okazję przez chwil parę posłuchać przelotem tej muzyczki w pieleszach domowych. Owy (p)odsłuch został jednak szybko unicestwiony przez bezwzględne działania pewnego głosu, który stwierdził: Łeh łeh nieeeeeee, dzisiaj to nie będzie grało, nie nie nieeee! Jak głos powiedział tak też i zrobił. Dźwięki Sofy zostały położone dosłownie i w przenośni. Ale może to i dobrze, bo chyba cała płyta nie miałaby takiego energetycznego grzmotu, gdybym akurat przy niej gotowała zupę, a nie wydawała ostatnie tchnienia pokonując wielką górę za pomocą roweru! Nutki Sofy są proste, robią ums ums więc fani techno sobie poskaczą, a ludki potrzebujące muzycznego wsparcia podczas sprzątania będą zdecydowanie raźniej mopem machać. Ale jest też i gitarka, która z różową i popową muzyką nie ma nic wspólnego. Wręcz przeciwnie, kiedy trzeba to chłopaki uderzą w strunę z odpowiednią mocą. Całkowity misz - masz robi się wówczas, gdy w jednej piosence oba te style się łączą. Jakbym miała sobie to wyobrazić to wyglądałoby to tak jakby odziany w czarne skóry, długowłosy rokmen skakał na trampolince, wymachując trzymaną w ręce różową, magiczną różdżką. Teksty również na pierwszy rzut ucha nie powodują utonięcia w głębiach metafor egzystencjalnych, ale po kolejnych przesłuchaniach wcale też nie wydają się być ani głupie, ani banalne, a bardzo nawet prawdziwe. Jadąc sobie przez lasy i pola zaczyna się automatycznie śpiewać:
 Hej – podaj ten sprej, zrobię Ci włosy, nie będzie tak źle.
Całkiem trywialne, zwłaszcza, że śpiewane  falsecikiem. Ale potem jest o tym , że:
Ty znów będziesz ładna a ja będę miły,
aż dochodzimy do momentu:
obrażenia wewnętrzne
nie są banalne
one są śmiertelne
choć niewidzialne
I  kto się nie zgodzi? Można też dowiedzieć się czegoś o grawitacji na przykład:
Na orbicie się wylewa picie,
a w termosie to nie.
Bardzo cenna wiedza - tak mi się wydaje, z rodzaju tych praktycznych. Zatopiłam się w tych dźwiękach i słowach poklejonych plasterkiem zwykłej codzienności, gdzie mamy i miejsce na łezkę i na szaleństwo i na poskakanie w dzikich rytmach i pogłaskanie kogoś żeby było fajnie. Może to przez zmęczenie, może przez nadciągającą za mną wielką chmurę, z której zaczęło już powoli kapać, a może dlatego, że po prostu dobrze się Sofy słuchało tak szybko dośmigałam do Babci. Co więcej - dotarłam jednym kawałku, z uśmiechem na buzi, wielce szczęśliwa, owszem zmachana, ale w skowronkach. I głodna… ale po to jedzie się do Babci, żeby głodnym nie być;). Stara prawda, twarda jak kacze mydło;).
PS chciałam tylko powiedzieć, że dobrze jest odwiedzić Babcię, ale trzeba tez od niej wrócić, a więc ponownie zdobyć się na heroiczny rowerowy wysiłek. Bardzo pomocne są w tym te ciasteczka. Nie są obłędnie słodkie, chrupią i stopień najadalości jest po prostu OGROMNY;)

Forsycjowe torowisko tuż przed przystankiem MEKSYK



Takie widoki na wiosenną rzeczkę ma z pewnością żaba w trawie


Ciastka Haps Haps ze słonecznikiem

Składniki:

1 i 1/3 szklanki mąki
1 szklanka płatków owsianych
kostka miękkiego masła
cukier waniliowy
kilka kropel aromatu do ciast (rumowy, waniliowy)
pół szklanki cukru
1 łyżeczka proszku do pieczenia
ewentualnie szczypta cynamonu

Wykonanie:

Na dużej patelni prażymy płatki owsiane. Muszą być chrupiące, ale nie spalone dlatego konieczne jest częste potrząsanie zawartością patelni. Kiedy płatki będą  już uprażone i wystudzone dodajemy je do mąki pomieszanej z proszkiem do pieczenia. Następnie dodajemy masło i resztę składników. Zagniatamy ciasto, które tak naprawdę zagnieść się nie da, lepiej powiedzieć, że ugniatamy składniki do takiego momentu aż wszystkie się połączą w misce. Na blachę rozkładamy papier do pieczenia i układamy na nim malutkie (wielkości orzecha laskowego) kuleczki utoczone z ciasta. Ciasteczka pieczemy w temperaturze 175-180 stopni przez ok. 12-15 minut. Po wystudzeniu i napełnieniu całego domu obłędnym zapachem ciasteczka można przechowywać w pudełku albo słoiku. Przypuszczam, że długo zachowują świeżość i chrupkość. Niestety nigdy nie udało mi się tego rzetelnie przetestować, gdyż znikały one ze słoika z prędkością światła.

Jeszcze chwila i słoik będzie świecił pustkami


Haps Haps do buzi ;)





poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Kto rano wstaje, temu słońce ciepło daje.

czekam właśnie na taki moment

Od momentu kiedy spadnie z drzewa ostatni jesienny żółty liść, zaczynam czekać na wiosnę. Odliczam, niecierpliwie się, wspominam i niemal obsesyjnie o słońcu myślę.
Wraz z końcem lutego moje pokłady i tak nikłej cierpliwości wyczerpują się zupełnie. Data 1 marca znaczy dla mnie definitywne pożegnanie czapki, zimowej kurtki i wszelkich innych akcesoriów ewidentnie się z mrozami kojarzącymi. O ile temperatura w tym czasie nie spada poniżej zera pozwalam sobie na akcję pod tytułem „Wiosno prowokuję Cię!”
Wkładam baletki i płaszczo-płachetkę, na widok której 70% mijających mnie przechodniów doznaje wewnętrznego dygotu, a pozostałe 30%ludków  pokrywa się automatycznie gęsią skórką . Nieco sina na obliczu zaczynam szybciej nogą przebierać wcale nie z przyczyn termicznych, po prostu sport to zdrowie, a szybkie chodzenie to prawie bieganie, prawda?
W tym roku wszelkie akcje mające na celu nie tyle sprowokowanie, co już nawet zmuszenie wiosny do przyjścia, okazują się być nieskuteczne. Wiosna robi, co chce i żaden synoptyk, góral z wieloletnim doświadczeniem meteorologicznym, muszki, a nawet stada jaskółek  nie są w stanie orzec, kiedy wreszcie wiosna przyjdzie.
W ramach wprowadzenia akapitu rozrywki dodam jeszcze, czym ewentualnie mogą skończyć się akcję poszukiwania wiośnianych symptomów. Można na przykład odmrozić sobie nos i doznać obrażeń tylnej części ciała, biegnąc szybko na tramwaj w obuwiu nieprzystosowanym do oblodzonych nawierzchni.


barelinki- obuwie nienadające się do biegania po oblodzonej powierzchni

 Można też zostać upomnianym mandatem za skakanie po parkowych ławkach, które jak wiadomo, służą do siedzenia i kontemplowania miejskiej przyrody. Nie pełnią one niestety funkcji podestu ułatwiającego człowiekowi zbliżenie aparatu do rozkwitającego na krzaku pąka, co się akurat rozkwita i wart jest uwiecznienia.
Mała rada: jeżeli kiedykolwiek będziecie rozmawiać z przedstawicielami miejskiej straży to koniecznie zejdźcie z ławki, jeśli akurat na niej stoicie. Patrzenie z góry na strażnika nieco go deprymuje. Wasze tłumaczenia, że wcale nie skaczecie, baaaa - nawet nie stoicie na meblu użyteczności publicznej, stają się wówczas mało wiarygodne i przyczyniają się do zwiększenia kwoty mandatu. To tyle jeśli chodzi o dobre rady i zasady parkowego savoir-vivre'u.
Ale o wiośnie być miało, a i jeszcze o zachwytach  i rannym wstawaniu. Czasem mamy pecha i mimo tego, że już jest połowa kwietnia, kwiatka nie uświadczysz, a o cieple możesz tylko pomarzyć, ewentualnie podkręcić kaloryfer. Wówczas trzeba odwołać się do środków ostatecznych czyli na przykład do odwiedzenia miejsc, gdzie eksplozja kolorów, zapachów i dźwięków występuje zawsze. W każdym mieście takie ostoje gwaru, sielskości i wiejskiej jarmarczności znajdziemy na warzywnych targach, straganach czy placach.


Magiczny wycinek ze Starego Kleparza w Krakowie

Dla mnie miejsca te są absolutnie magiczne, niesamowite, a przy tym namacalnie prawdziwe, proste i dostępne dla każdego. W zależności od sezonu, ze straganów, stołów czy nawet mat rozłożonych wprost na ziemi przenika do naszej świadomości, całkowicie nas zachwycając, bogactwo kwiatów, warzyw, owoców, ziół, serów domowej roboty,  bochenków chleba pieczonych na liściach chrzanu, kiszonej kapusty, ogórków małosolnych, zakwasu żurkowego … ech,  ech. Można tak długo wymieniać. Uwielbiam szczególnie wiosenne poranki, kiedy to bardzo ostre promienie słoneczne przedzierają się przez szpary w dziurawych daszkach i plastikowych matach rozwieszonych nad stołami i oświetlają tryskającą aż świeżością rzodkiewkę czy ogórki, na których jeszcze można zobaczyć kropelki rosy.
Uwielbiam podejść do znajomego Pana Krzyśka, który wie, że nie lubię jabłek, a nać z marchewki zawsze trzeba mi odciąć. Pan Jacek pakując dla mnie jajka, zawsze opowie mi historię o kurkach, które je znosiły.  Dzięki temu wiem, że te o ciemnej, pomarańczowej skorupce pochodzą od kurek często się opalających, beztrosko hasających po zielonej trawce. Te białe jajeczka z kolei są od kurek arystokratek, co dnie całe spędzają na szukaniu cienia i unikaniu towarzystwa kurek kolorowych. Niezależnie od koloru jajek (bo kurzymi rasistami nie jesteśmy przecież), Pan Jacek zapewnia, że jego kurki zawsze są szczęśliwe i pełne optymizmu. Podobnie jak i ja po zjedzeniu znakomitej jajecznicy.
Gdybym miała opisać moment euforycznego szczęścia to z cała pewnością  wybrałabym sobotni ciepły poranek, jazdę na rowerze na targ, dotyk mokrych liści porów na łydce podczas przedzierania się między straganami, wdawanie się w dyskusje ze sprzedawcami, muśnięcie palcem mokrego szczypiorku, wąchanie konwalii w małych bukiecikach, wsłuchiwanie się w szelest liści pakowanej do siatek młodej kapusty.
Niesamowite jest także wyławianie z gwaru targowiska pojedynczych zdań typu: „jak dla Pani to za 2 złote, dopiero co zrywana pietruszka przecież widać, że jeszcze sztywna, daj Pani tego ogóra, do tych ziemniaków to koperek musowy, może i nie tanie ale za to dobre, zdrowe, pożywne i syte…”
Nie da się tego opisać. Po prostu trzeba się na taki stragan wybrać i naładować się nie tylko warzywkowymi  witaminami, ale też pozytywną energią bijącą z takich miejsc i ludzi.


Wielkanoc na Kleparzu

Dwa dni temu przeżyłam właśnie taką sobotę. Długo walczyłam z dzwoniącym o nieprzyzwoicie wczesnej godzinie budzikiem i przyznaję- przegrałam tę batalię,  ale to właśnie z powodu  lenistwa samej wiosny, której też się do nas jakoś specjalnie nie spieszy. Nie udało mi się wstać na tyle wcześnie, żeby wtopić się w tłum buszujących wśród stołów z nowalijką ludzi, ale zdążyłam pomacać rzodkiewkę i nie musiałam toczyć bojów o ostatniego ogórka na straganie z bardzo rozkrzyczaną Panią z mikro pieskiem.
To też ma swój urok zwłaszcza, że słońce świeciło z mocą odpowiednią, powiewał cieplutki wiatr, a krakowski Stary Kleparz powoli zaczynał się zamykać. Gdzieniegdzie widać było jeszcze starsze panie sprzedające wiązanki wielkanocnych bazi i bukszpanu, a na opustoszałych już alejkach handlowych turlały się pojedyncze zrzucone gdzieś przypadkiem czekoladowe pisanki i pomidorki koktajlowe. Wiosna pełną gębą!

Ostatni dzwonek na kupienie bazi

PS. A dwie godziny później zaczął padać śnieg…


czwartek, 29 marca 2012

Daucus Carota L



Pomarańczowa, chrupiąca(spełniająca więc założenia bloga), zdrowa(nie są to w takim razie czipsy paprykowe), słodkawa, lubiana przez króliki, znienawidzona przez dzieciaki w przedszkolu. Czy już wiecie, co to jest?
Jeśli nie- to podpowiem jeszcze:

 Rosnę sobie - dołem głowa, górą nać
- Kto mi powie: co się jeszcze może stać?
Odpowiedź: La la la la Wszystko się może zdarzyć...

Kto oglądał Jacka i Placka? Kto przechodził traumy rozgotowanej papki w stołówkach? Kto pochłaniał owe warzywo w celu zakonserwowania świeżo nabytej opalenizny? Kto wreszcie spędzał straszliwe chwile w czasie wakacji ścierając na wielkiej tarze ten niezbędny składnik kapusty kiszonej i wszelkich innych słoikowych sałatek, które w zimie dekorują przestrzeń talerza między ziemniakami, a kotletem? Kto przynajmniej jedną z tych czynności uprawiał, to wie, że już od 130 wyrazów piszę o marchewce. Mam pewne podejrzenia, że Jan Brzechwa nie lubił marchewki. Może są one niesłuszne, ale czy wielbiciel oranżowego warzywka napisałby coś takiego? Nie wydaje mi się.







Marchewka

Dawno temu, choć nikt o tym nie wie, 
Marchewka rosła na drzewie, 
A że tak wysoko rosła - 
Była okropnie wyniosła. 

O kapuście mówiła "kapucha", 
Z brukwi się wyśmiewała, że jest tłustobrzucha, 
A jak się wyrażała o rzepie, 
Nawet nie wspominać lepiej. 

Pomidor nazywała czerwoną naroślą, 
Sałatę - jarzyną oślą, 
Ziemniak - ślepiem wyłupiastym, 
A koper, po prostu, chwastem. 

"Ja - mówiła marchewka - ja to jestem taka, 
Że jeśli tylko zechcę, zakasuję ptaka, 
Rosnę w górze, na drzewie, lecz jak będzie trzeba, 
Pofrunę nawet do nieba! 

Ja jestem nadzwyczajna, w smaku niebywała, 
Jam owoc nad owoce, ze mną nie przelewki!" 
Tak mówiła marchewka - głupia samochwała. 
Dlatego właśnie dzieci nie lubią marchewki. 


Ja tam marchewkę lubię. Dlatego też postanowiłam przeprowadzić pewien eksperyment mający na celu udowodnienie tego, że każdy tak naprawdę to warzywko jest w stanie spożyć, oblizać się i powiedzieć:  Ale dobre. Nawet jeśli wcześniej twierdził: O nie! Marchewki to ja za żadne skarby nie zjem! Wolę łykać suchy piach i popijać go deszczówką niż marchew chrupnąć!
 Dodam tylko że najbardziej zaciekły wróg marchewki jakiego znam pożarł 3 kawałki ciasta z jej sporym dodatkiem i stwierdził: eeeee to może ja kapusty nie lubię, albo kalarepy? hmmmm;)
Ps. Jeśli myślisz, że jesteś kuchennym inwalidą i wielokrotnie pomyliłeś talerz z widelcem, a mieszanie z krojeniem- to ciasto jest właśnie dla Ciebie stworzone! Jest banalne do tego stopnia, że nawet sama marchewka poradziłaby sobie z wykonaniem. Pod warunkiem, że miałaby piekarnik .



Ciacho marchewkowe

2 szklanki mąki pszennej
1 szklanka cukru
2 ubite szklanki marchwi startej na tarce o średnich oczkach
1 szklanka oleju
4 jajka
2 łyżki kakao
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka cynamonu
1łyżeczka przyprawy do piernika
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
100 g ziaren słonecznika wcześniej uprażonego na patelni
rodzynki albo pomarańczowa skórka
kilka kropelek olejku rumowego

Najpierw ubijamy na sztywno pianę z białek. Powoli dodajemy cukier i ciągle miksując dokładamy po jednym żółtku. Masa musi być bardzo puszysta. Ubijanie trwa ok. 7-9 minut. Następnie powoli wlewamy olej, dodajemy marchewkę, słonecznik i mąkę wymieszaną z pozostałymi składnikami. Przyznam, że dosyć ciężko się to miesza, całe widełki miksera są obklejone do granic możliwości, ale grunt żeby się wymieszało. Ciasto wylewamy na blaszkę wcześniej posmarowaną oliwą i obsypaną bułką tartą. Wymiary blaszki-20-35 cm. Ciasto pieczemy ok.30 minut w temperaturze 180-200 stopni. Dla pewności zawsze możemy wsadzić patyczek w ciasto w czasie pieczenia i jeśli stwierdzimy po wyciagnięciu, że jest on suchy– to ciasto jest gotowe. Jeśli natomiast nadał patyczek przejawia symptomy wilgotności to niestety, ale ciasto musimy jeszcze chwilkę podpiec. Po wyciągnięciu i ostudzeniu placek możemy polać polewą czekoladową, albo posypać cukrem pudrem pomieszanym z cynamonem.


 








niedziela, 25 marca 2012



Lepiej rybkę spałaszować niż się głodem tak katować.


Życie w nieświadomości  jest naprawdę dramatyczne. Czy wiedzieliście na przykład , że 19 marca to światowy dzień wędkowania? Ja nie wiedziałam, a przecież jest to informacja,  której nie należy banalizować,  gdyż wpływa ona na los milionów istnień … rybich, a co za tym idzie, także całkiem sporą  ilość talerzy, na których owa ryba może się na przykład położyć . Chcąc godnie uczcić to doniosłe święto postanowiłam sama wybrać się  na połów. Niestety fatalne warunki pogodowe, wrodzona awersja do dżdżownic oraz brak wędki  zmusiły mnie do wcielenia w życie planu awaryjnego.  Po rybę udałam się więc do sklepu.  Czas spędzony w sklepowej  kolejce „za rybą” zdecydowanie przebił czas oczekiwania na rybę w naturalnych warunkach koczowania po pas w rwącym potoku. W ten sposób moje wyrzuty sumienia znacznie się uciszyły. Suma sumarum miała być sola, a wyłowiłam morszczuka i uważam to nie tylko za spektakularny wędkarski sukces , ale też  całkiem udaną kulinarna przygodę. Teraz  nastał moment,  w którym to wspięłam  się na wyżyny swoich empatycznych zdolności i zadałam sobie 2 podstawowe pytania.  Anno gdybyś była morszukiem to z czym byś a) dobrze smakowała b) świetnie wyglądała?  Hmmm . Przez moment wydawało mi się, że mimo szczerych chęci, to jednak nie wespnę się na tak wysoki  poziom rybiego współodczuwania . W momencie, kiedy  prawie zaczęły mi wyrastać łuski  i płetwy, olśnienie nastąpiło. Morszczuki lubią towarzystwo szpinaku, ryżu i naprawdę stylowo wyglądają przy zielonych ogórkach posypanych szczypiorkiem . Jak się parę godzin później okazało- przejrzałam psyche morszczuka na wylot- jest rewelacyjny  w wersji biało- zielonej i prezentuje się również  nadzwyczajnie.  PS 31 marca mamy światowy dzień BUDYNIU ;) to też trzeba uczcić odpowiednio … Gdybym była budyniem  to …;)


Składniki na 2 osoby

4 filety z morszczuka (sola na pewno też się sprawdzi)
Ok 200-300g szpinaku mrożonego
1 torebka ryżu
180-200 ml śmietanki kremówki
Ser pleśniowy (dowolny smak  brie albo camembert)
Sól, pieprz,
Ok. 2 łyżeczek masła
Ząbek czosnku

Podstawowa sprawa- jeśli twoja ryba przypomina skutą lodem wieczna zmarzlinę to nie ma innego wyjścia- trzeba ją rozmrozić.  Żeby nie trwało to wieki wystarczy wsadzić  rybę do letniej wody.  Po kilku minutach lód odpada.  Następnie rybkę musimy odsączyć z nadmiaru wody. Czasami wystarczy zawinąć ją w ręcznik papierowy i gotowe, a czasami wody w rybie jest tyle, że spokojnie  by można na tym jeszcze ziemniaki  ugotować. W takich przypadkach potrzebne są bardziej drastyczne środki interwencji takie jak ręczne wyciśnięcie wszelakich płynów jakie w filecie się zgromadziły. Następnie rybę solimy, pieprzymy i smarujemy odrobiną masła. Wsadzamy do naczynia żaroodpornego i wkładamy do piekarnika nagrzanego do 200 stopni na ok 10-12 minut. Po tym czasie zdejmujemy pokrywę naczynia, na każdy filecik  nakładamy plaster sera pleśniowego i zapiekamy jeszcze 5 minut. Po stopieniu sera znów zamykamy naczynie i czekamy aż wszystko się nieco podusi w sosie własnym.

Ryż możemy przygotować standardowo, według przepisu na opakowaniu. Możemy też pokusić się o wersję bardziej luksusową, która robi się  prosty sposób. Pół szklanki ryżu wsypujemy do garnka, zalewamy szklanką mleka , połową szklanki wody  i połowa szklanki białego wina. Solimy, dodajemy też 3-4 plasterki  czosnku. Gotujemy ok 10 minut mieszając często. Po 10 minutach przykrywamy ryż pokrywką, zawijamy w ręcznik i odstawiamy na 10 minut. Po tym czasie ryż robi się miękki i kremowy. Można dodać do niego odrobinę masła  albo śmietanki .

Szpinak rozpuszczamy  w garnku podgrzewając go na małym ogniu. Kiedy już woda wyparuje dodajemy śmietankę, czekamy aż trochę zgęstnieje, dodajemy pieprz sól, gałkę muszkatołową. Mieszamy, mieszamy i na samym końcu wsypujemy pokrojony w plasterki ser pleśniowy. Znów mieszamy aż sos zrobi się gęsty, a ser całkiem się rozpuści. Oczywiście na końcu próbujemy, jeśli jesteście w ekstazie smakowej- super, jeśli nie- dosypcie przypraw.
Na ryż nakładamy szpinak, a na szpinak rybkę. Podajemy z  dowolna sałatką,  ale bardzo smakowicie całość komponuje się ze świeżym ogórkiem, szczypiorkiem  i kawałkami awokado.




środa, 7 grudnia 2011

Grissini- chrupacz pierwszy i wcale nie ostatni !



Scenariusz na akcję pod znamiennym tytułem "grissini" jest niezmienny. Można powiedzieć, że nic przez cały  czas  się nie dzieje, napięcie wcale nie rośnie, jednak  warto poczekać do finału, który za każdym razem  jest zaskakujący i z nóg powala... dosłownie.
Zazwyczaj zaczyna się to tak:
Nadchodzi wieczór, lekki półmrok za oknem, wielki zamrok popracowy w umyśle. Niby nie ma się siły na nic, ale jednak coś by się porobiło, niby nie chce się po obiedzie jeść, ale coś by się skubnęło hmmm... Robi się tą setną herbatę, przechadza się po domu, mruczy się pod nosem  i ostatecznie trafia się z niewiadomych przyczyn do kuchni i zadając pytanie: A może byśmy coś pochrupali ? Następuje  wówczas pełna konsternacji cisza aż po moment, gdy z wielkim entuzjazmem zostaje wykrzyczana akceptacja tego wspaniałego przecież pomysłu. Cały powyżej opisany proces decyzyjny trwa około 4 sekund, ale wierzcie mi, czasami są to momenty przełomowe, kiedy to rozstrzyga sie przyszłość naszego  "domowego gospodarstwa", przynajmniej w perspektywie najbliższych kilku godzin. Przeniesienie myśli w czyn jest błyskawiczne i jeśli nie wiemy, co dokładnie zajmować będzie nasze  ręce i podrażniać kubki smakowe, to wybór jest oczywisty. Dwa porozumiewawcze spojrzenia, moment zadumy nad tym czy jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami drożdży, jeśli tak(połowa sukcesu  hurra) to  jeszcze  około 3 tajemniczych pomruków typu mmmmm? Hmmmm...  a może Mmmmm? Mhhmmmm ;), co w baaardzo wolnym tłumaczeniu znaczy: paluszki? hmm... A może paluszki? okej ;). Po kolejnym sukcesie osiągnięcia przełomowego kuchennego kompromisu bez padania jednego słowa możemy spokojnie koncentrować się na składnikach, których na szczęście za wiele nie ma, ale siła tkwi w prostocie. Wielokrotnie  hasło to będzie się powtarzać na łamach owegoż bloga, powiem więcej - póki nie stanie się kultowe jak na przykład: co masz zjeść jutro, zjedz dziś, albo co dwa czipsy to nie jeden, to uparcie i zawziętością pszczoły szukającej kwiatka w styczniu, będę je powtarzać wszem i wobec... No to powtórzę, na wypadek jakby to nie było jasne: SIŁA TKWI W PROSTOCIE. Zapamiętane? Na pewno, a teraz idźcie do szafki i sprawdźcie czy macie  takie składniki:
  • 475 g białej pszennej mąki 
  • 1,5 łyżeczki cukru
  • 1 łyżeczka soli 
  • 1,25 łyżeczki drożdży instant 
  • 3 łyżki oliwy z oliwek 
  • 275 g wody 
  • 3 łyżki ziaren sezamu 
  • 2 łyżki ziaren słonecznika
  • 2 łyżeczki suszonego oregano 
  • 1 łyżka kminku
  • 4 łyżki tartego sera żółtego
  • 1 łyżka grubych kryształków soli

Zagniatamy i ugniatamy   mąkę, cukier, sól, oliwę, drożdże i wodę, początkowo w misce potem już bezpośrednio w kontakcie z konkretnym stolnicowym podłożem. Wyrobioną ciastową kulę kładziemy do miski, przykrywamy ściereczką i odstawiamy w ciepłe miejsce do wyrośnięcia.

Po godzinie dzielimy ciasto na tyle części ile mamy dodatków, które decydują o tym, w jakim czasie grissimi znikną z naszego talerza. Mamy do wyboru 3 tryby znikania: błyskawiczny, super szybki i "o już nie ma ?".
 Do każdej z części dodajemy składnik w postaci ziarenek lub sera i zagniatamy  w celu całkowitego zespolenia ziarenka z ciastem. To akurat zajęcie jest wielce monotonne, ale za to nastęnym punktem w programie jest :

robienie węży, a to brzmi już o wiele bardziej ekscytująco;)

Z ciasta urywamy po małym kawałku i po prostu wałkujemy w rękach do momentu, aż cieniutki wąż powstanie. Następnie układamy takiego delikwenta na blaszce pokrytej wcześniej papierem do pieczenia. Żeby wąż grissini ładnie  się świecił można go przed upieczeniem posmarować odrobiną oliwy  z oliwek i posypać jeszcze wtedy jakimś ziołem albo papryką w proszku. Pamiętajmy jednak o złotej zasadzie: W prostocie tkwi siła;)
Pozostaje nam tylko piec paluszki w temperaturze 200 stopni przez około 15-20 minut.  W tym czasie możemy po raz kolejny wykazać się trudną sztuka mediacji i negocjacji podczas wyboru filmu towarzyszącego spożywaniu paluszków grissimi. Można też na przykład przygotować się na to, że w trakcie seansu i zatracenia się całkowitego w gryzieniu po ogonie paluszkowego węża, może też przyjść moment, kiedy to gardło dopominać się będzie kropli ożywczego napoju (nie chcę niczego sugerować, ale najwięksi koneserzy i znawcy tematu twierdzą, że niezastąpiona jest tu pewna odmiana Coli, zwłaszcza tej coca). Warto więc przygotować jakieś szklaneczki z płynami na wypadek, gdyby trzeba było popić palucha (w żadnym wypadku nie mylić z zalać robaka). Minęło 15-20 minut. Oszałamiający zapach całkowicie nas obezwładnia, nie ma potrzeby więcej się rozpisywać, proszę film włączyć i zaczynamy chrupanie.

najpierw blade węże a potem gotowe grissimi :D

Chrupanie leży w naturze człowieka;)

Ochota na chrupanie jest niebezpieczna. Pojawia się znienacka, choć absolutnie nie można powiedzieć, że jest ona niespodziewana... Po kilku sekundach patrzenia prawdzie prosto w oczy (bez mrugania) stwierdzamy, że pokusa chrupania nawiedza nas codziennie tylko czasem wykazujemy się żelaznym charakterem i asertywnością większą niż góra lodowa. Mowiąc krótko, jest to właśnie sporadyczny (przynajmniej w moim przypadku) moment, kiedy pokusie mówimy stanowcze i nieodwracalne NIE! O!

Trwamy sobie w swoistym trumfie chwilowego zapanowania nad własnym łakomstwem, próbujemy z miłością spojrzeć na chrupiącą przecież równie doniośle jak czipsiki marchewkę, ale efekt tego jest w większości przypadków mizerny. Konsekwencję podobnych wyrzeczeń są drastyczne. Chrupaczowy głód uderza w nas z siłą wodospadu i wóczas nie ma odwrotu, trzeba domową metodą spreparować coś, co łaknienie nasze zaspokoi i zagłuszy przy okazji żywieniowe wyrzuty sumienia. Wszak chrupacz domowej roboty (a najlepiej własnej) wcale nie tuczy, co więcej - jest odżywczy i bezpieczny, bez konserwantów sztucznych barwników, całej tablicy Mendelejewa emulgatorów, wspomagaczy od E127 do E 293746. Wolnych rodników też tam nie ma, no chyba, że jakiś wpadnie przypadkiem. Jednym słowem jest wręcz dla zdrowia taki chrupacz wskazany, co pewnie niebawem udowodnią badania amerykańskich naukowców.

A teraz do dzieła! Zróbmy sobie wreszcie porządnego chrupacza!